Monday, 30 December 2013

The perfect risotto

Jako zdeklarowana miłośniczka włoskiej kuchni postanowiłam wreszcie zdradzić Wam tajemnicę idealnego risotto. W końcu po poście o różnorakich pastach nie mogło zabraknąć i tego włoskiego specjału. Nie zapominajmy, że dla Włochów z północy risotto jest tym czym makaron dla Włochów z południa - czyli absolutną świętością! :) 

As a declared lover of the Italian cuisine I've decided to reveal finally a secret of the absolutely perfect risotto. Taking into consideration that some weeks ago I made a post about various kinds of pasta I've come to a decision that you, mu dear readers, should be taught how to prepare this very Italian specialty. Do not forget that risotto for the Italians from the north is equally crucial as pasta for the Italians from the south, they treat risotto as an absolute holiness! :) 

Składniki na risotto podstawowe/ Ingredients for the basic risotto 
- ryż do risotto (arborio)/ risotto rice (arborio)
- bulion warzywny, mięsny lub rybny (na jedną szklankę ryżu trzy szklanki bulionu)/ vegetable, meat or fish stock (for the one cup of rice use three cups of stock)
- cebula, najlepiej szalotka/ onion, the best spring onion
- białe wytrawne wino/ white dry wine 
- dobry jakościowo parmezan/ good quality Parmesan 
- masło/ butter
- oliwa z oliwek/ olive oil 
- świeżo mielony pieprz/ freshly ground pepper 
Na początku musimy przygotować bulion. JA SIĘ NIE ZGADZAM NA ŻADNE KOSTKI, więc jak zamierzacie takowej użyć to w sumie możecie dalej nie czytać, risotto i tak będzie nieudane. Bulion może być warzywny, mięsny lub rybny w zależności od tego jakie składniki chcecie jeszcze dodać i jaki smak osiągnąć. Jeśli zamierzacie do risotto dodać np. krewetki to najlepiej sprawdzi się bulion rybny, natomiast jeśli będziecie przygotowywać np. risotto grzybowe to wtedy bulion warzywny będzie najlepszym wyborem. Ja zazwyczaj wykorzystuję bulion warzywny, ponieważ wtedy smak risotto jest delikatniejszy, a dodatkowo przy doborze odpowiednich przypraw i ziół możemy lepiej dopasować smak bulionu do charakteru risotto. Po przygotowaniu bulionu bierzemy się za risotto. W głębokim garnku podsmażamy na oliwie z oliwek i maśle (są dwie szkoły, niektórzy wybierają dziewiczą toskańską oliwę, inni prawdziwe kremowe masło, a ja - wyznawczyni kompromisów łączę te dwie szkoły ;)) drobno posiekaną cebulę lub szalotkę. Ważne żeby jej nie przesmażyć, staramy się ją tylko zeszklić, następnie dodajemy cały ryż, całość mieszamy i smażymy przez chwilę. Każde ziarenko powinno pokryć się warstwą tłuszczu i zostać w ten sposób 'zabezpieczone'. Kolejnym etapem jest dodanie wina, które nadaje risotto prawdziwego charakteru. Oczywiście nie całą butelkę, zazwyczaj wystarczy kieliszek, który wlewamy i mieszamy do momentu aż wchłonie go ryż. Następny etap jest najważniejszy, ponieważ wymaga naszej uwagi i MIESZANIA, co niektórych może zniechęcić ;) Zaczynamy wlewać bulion (ważne - gorący), oczywiście nie cały od razu, powoli, etapami. Wlewamy pierwszą partię, mieszamy (delikatnie, nie nerwowo czy zbyt żywiołowo :P) do momentu aż ryż 'wypije' cały płyn, wtedy wlewamy kolejną partię i zabawa zaczyna się od nowa. Powtarzamy tę czynność do momentu aż uznamy, że nasz ryż jest absolutnie boski. Powinien być tak jak włoski makaron al dente, kremowy na zewnątrz i twardy w środku. Wtedy zdejmujemy ryż z ognia i dodajemy mój kochany Parmezan, ważne, żeby był naprawdę dobry gatunkowo, wtedy nasze risotto będzie po prostu nieziemskie. Mieszamy całość aż do rozpuszczenia się sera. Wtedy dodajemy jeszcze trochę masła, świeżo mielonego pieprzu i dajemy odpocząć naszemu daniu przez 1-2 minuty. A potem od razu jemy, przecież risotto musi być ciepłe!

At the beginning we need to prepare some stock. I DO NOT AGREE TO USE ANY BOUILLON CUBE, so if you are going to use such a cube, you'd better stop reading that very post at the moment, anyhow your risotto will be failed. The stock can be vegetable, meat or fish, depending on what ingredients you want to add and which flavor to achieve. If you prepare for example a shrimp risotto, you should use the fish stock, but if you are going to make a mushroom risotto then the vegetable stock would be the best possible choice. I usually use the vegetable bouillon, because it makes the flavor of risotto more delicate and additionally adding some appropriate spices and herbs we can make our risotto more essential. After having prepared the stock you can start on making risotto. Fry in a deep pot on some olive oil and butter (there are two schools, some people choose virgin Tuscan olive oil, other ones use creamy butter and I (as a champion of compromises) mix these two schools ;)) finely chopped onion or shallot. It is really important not to overfry it, try to only glaze it, then add the rice, stir and fry the whole for a moment. Each grain should be covered with a layer of fat and thanks to it 'protected'. The next step is to add the wine which winkle out the true character of risotto. Of course, not the whole bottle, usually just a glass, you pour and mix until the rice absorb it. The next stage is the most important one because it requires our attention and MIXING which may discourage someone ;) Begin to pour the stock (important - hot one!), of course, not all at once, little by little. Pour the first batch, stir (gently, not nervously or too vigorously :P) until the rice 'drinks' all the liquid, then pour another batch and the fun starts all over again. Keep repeating this very step until you find your rice absolutely delicious. It should be like Italian pasta al dente: creamy out and hard in the middle. Next remove the rice from the fire and add the Parmesan. It's important to buy a really good one, then our risotto will be just fabulous. Stir the mixture till the moment when the cheese is melted. Then add a little butter, freshly ground pepper and set aside for about 1-2 minutes. And then eat this delicious dish immediately, after all, risotto has to be warm!


Ostatnio przygotowałam risotto truflowe i pomidorowo-pieczarkowo-oliwkowe. Przy przygotowywaniu truflowego dodałam po prostu w końcowej fazie drobno posiekane trufle i zostawiłam trochę do dekoracji. Natomiast przy gotowaniu tego drugiego, na początku podsmażyłam drobno posiekane pieczarki razem z cebulą i czosnkiem, a drobno pokrojone pomidory i oliwki dodałam w końcowej fazie. Ważne żeby składników nigdy nie było za dużo, żeby nie zdominowały boskiego smaku risotto. W prostocie tkwi złoty środek. A można je przygotowywać na naprawdę wiele wiele sposobów. Na przykład z serem gorgozola i orzechami włoskimi, z owocami morza albo grzybami. Wierzę w waszą inwencję twórczą! :) 

Recently I've prepared truffle and tomato-olive-mushroom risotto.  When I was preparing truffle one I added in the final stages finely chopped truffles and left some for decoration. While cooking the latter one at the beginning I fried finely chopped mushrooms with some onion and garlic and I added finely chopped tomatoes and olives in the final stage. The crucial thing to remember when you prepare risotto is not to add toooo many components.  They shouldn't dominate the divine taste of risotto. The simpler the better. You can prepare risotto in many ways. For example with gorgozola cheese and walnuts, seafood or mushrooms. I do believe in your creativity! :)

Photos: Oleszka

Monday, 23 December 2013

Christmas within sight...


Dzisiaj oszczędzę już Wam mojej radosnej grafomańskiej twórczości. Przecież nie ulega wątpliwości (przynajmniej na tej szerokości geograficznej), że święta to najpiękniejszy okres w roku. Dlatego już bez żadnych głębszych przemyśleń wracam do kuchni lepić pierogi. 
Zostawiam Was ze zdjęciami absolutnie pięknego Londynu w okresie przedświątecznym i życzę spełnienia najskrytszych marzeń! :)  

I suspect, that you must feel a little bit confused because of lack of my usual sooooo long post. But today I've simply turned away from my joyful and graphomanic writing To be honest, it is absolutely logical (at least at this latitude) that Christmas is the most beautiful time of the whole year, so now without any further thoughts I'm coming back to the kitchen in order to shape dumplings.
I'm leaving you with images of absolutely beautiful London during Christmastime and I hope your dreams will come true! :) 






Photos: Oleszka
Place: London, United Kingdom

Wednesday, 18 December 2013

My London impressions part 1

Zważywszy na fakt, że ostatni post był przecież taki 'krótki' i praktyczny, dziś mogę trochę poszaleć (proszę, wybaczcie mi ;)). Niecierpliwym wyjaśniam, że post będzie o mojej przedświątecznej wycieczce do Londynu, ale nie byłabym sobą gdybym na wstępie nie opowiedziała paru niesamowicie 'ciekawych i porywających' historii z mojej przeszłości ;) Do biegu, gotowi, start! 

Considering the fact that the last post was so 'short' and practical, today, I can push the boat out a little (please forgive me ;)). For the impatient: the post will be about my pre-Christmas trip to London, but I wouldn't be myself if I didn't tell you at the outset some incredibly 'interesting and captivating' stories from my childhood ;) Steady? Ready? Go!

Pierwszy raz pojechałam do Londynu gdy miałam trzy miesiące. Mieszkałam tam wtedy pół roku, więc można powiedzieć, że jestem tak trochę '(b)londynką' :) Niestety za dużo z tamtego okresu nie pamiętam, ale przynajmniej cały mój pobyt jest uwieczniony na licznych zdjęciach. Bo musicie wiedzieć, że gdyby 18 temu istniało coś takiego jak blogi to już wtedy byłabym zapewne bloggerką! Moja mama, będąca zapewne pod urokiem kapitalizmu, kupowała mu przeróżne sukieneczki, ubranka, spineczki (tak, tak, od urodzenia byłam nad wyraz owłosiona ;)) a następnie sadzała mnie na kanapie i robiła zdjęcia. Zresztą nie ograniczała się tylko do kanapy, przecież w Londynie jest tyle pięknych parków i innych plenerów! Kolejnym niesamowicie ciekawym zdarzeniem z mojego londyńskiego życia było zgubienie smoczka na Oxford Street. To wydarzenie było iście dramatyczne, ponieważ moje uzależnienie od smoczka było porównywalne do mojego dzisiejszego uzależnienia od gumy do żucia (czyli to naprawdę nie przelewki :p) Najgorzej jednak było, gdy rodzice próbowali odstawić mnie od tego nieszczęsnego smoczka. Powiedzieli, że zjadł go mój ukochany miś. To się dla misia niezbyt dobrze skończyło. Biłam go, wyzywałam, krzyczałam, żeby oddał mi ten smoczek, aż wreszcie rozprułam... (aż się siebie boję :p). Potem do Londynu wróciłam dopiero 10 lat później i niestety znowu pamięć mnie zawodzi. Z całego pobytu pamiętam tylko jeden sklep, który chyba całkowicie mnie pochłonął... a mowa oczywiście o Hamleys. Tyle zabawek, tyle lego, tyle lalek, tyle księżniczek, tyle misiów....,a to wszystko zgromadzone na 7 piętrach! Istny raj, który niestety w wieku 10 lat przysłonił mi cały Londyn. Dlatego wkróciłam tu już pełnoletnia, w najpiękniejszy dla mnie czas czyli ten świąteczny. Przygotowana, z planem, ruszyłam na podbój Londynu! 

When I went to London for the very first time I was three months old. I lived there then about six months, so in a way I'm a little a 'Londoner' :) As you can easily guess I can't remember this very period of my life, but my entire stay was immortalized at least in numerous pictures. I have to let you the cat out of the bag: if 18 years ago something like blogs had existed, long since I would be a blogger! My mom, being probably under the charm of capitalism, was buying me all sorts of dresses, hair-sides (yes, yes, since my birth I have been extremely hairy ;)) and then she sat me down on a couch and took pictures. Otherwise, she didn't restrict to the couch only, after all, in London you can find so many beautiful parks and other lovely settings! Another extremely interesting episode from my London life was losing one of my dummies on Oxford Street. This event was truly dramatic, because you should know that my dummy addiction was comparable to my present chewing gum one (that's why it is not a joke :p). But the worst thing was when my parents tried to make me stop using this fateful pacifier. They told me that my beloved teddy bear had eaten it. That was a really hard time for my favorite toy. I was beating him, screaming at him in order he gave me my comforter, and finally I ripped him... ( I'm starting to be scared of myself :p). Then I came back to London about 10 years later and unfortunately, once again my memory fails. I can remember only one department store from my entire stay. A store which completely dumbfounded me ... and obviously I mean Hamleys. So many toys: lego, dolls, princesses, teddy bears... and all of them are accumulated on 7 floors! Simply paradise which unfortunately overshadowed me then the whole London. That's why I've come back there again, in the most beautiful time for me, of course during Christmastime. Being prepared, with a plan I've marched to conquer London at last! 

Coat - Pinko, leather trousers - Ochnik, scarf - Barbour, shirt - Ralph Lauren 



Nie przepadam za stwierdzeniami typu: 'Byłam parę dni w jakimś mieście i się w nim absolutnie zakochałam, chciałabym tam spędzić resztę swojego życia i tak dalej...'. W moim przypadku kilkudniowy pobyt w nowym miejscu kończy się zazwyczaj mniejszym (lub większym) zauroczeniem, ale od jakiegoś czasu staram się walczyć z tymi uczuciami, ponieważ moja lista ukochanych miast zaczęła się niebezpiecznie wydłużać. 

I'm not fond of statements like: 'I was a few days in a city and I absolutely fell in love with it, I want to spend the rest of my life there and so on and so forth ...'. In my case, spending a few days in a new place usually results in a smaller (or larger) fascination, but for some time I've been trying to fight with these feelings because my list of beloved cities has begun to lengthen dangerously.


Będąc gdzieś przez jakiś krótki czas, nie można prawdziwie poznać tego miejsca, można jedynie odnieść wrażenie, które jest wypadkową zazwyczaj przypadkowych czynników. Dlatego nie chce pisać, że w Londyn jest absolutnie cudowny, bo nie będę w tej kwestii wiarygodna. Mogę za to opisać rzeczy dla mnie ważne, drobiazgi, które dla kogoś mogą nie mieć żadnego znaczenia. Każdy zwraca uwagę na inne rzeczy i to jest wbrew pozorom pé piękne zjawisko. 
Londyn dla mnie to przede wszystkim miasto związane z modą. Uniwersytety (np. St. Martin's College), w których kształciłi się (i kształcą) najlepsi w branży mody mówią same za siebie. Wpływ na całą historię mody, mam tu na myśli przede wszystkim lata osiemdziesiąte, jest niepodważalny. Jednak przede wszystkim trzeba pamiętać o zwykłych ludziach, bo to właśnie w Londynie kilkadziesiąt lat temu ulica i kluby stały się inspiracją dla projektantów i taki stan utrzymuje się do dziś. Wydaje mi się, że Londyn jest właśnie takim miejscem, w którym doskonale widać, że ulica i świat mody to naczynia połączone, jedno ma wpływ na drugie. Podczas mojego pobytu w Londynie udało mi się zwiedzić parę naprawdę ciekawych wystaw (w większości związanych z modą) i mam nadzieję, że w najbliższym czasie uda mi się coś o nich napisać (przede wszystkim o 'Hello, my name is Paul Smith' w Design Museum i 'Club to Catwalk London Fashion in the 1980s' w Victoria and Albert Museum).  

Having been somewhere for a short time, you are not able to get to know this place deeply, you can only get the impression that is usually the result of random factors. That's why I wouldn't like to write that London is absolutely wonderful, because I would't be credible on this very issue. But instead of it I can describe you the things which are important to me. The little things that for someone might be absolutely meaningless.  Everyone pays attention to other things and contrary to appearances it is really a beautiful phenomenon.
Most of all I associate London with fashion. Universities (eg St. Martin's College), where the best in the fashion industry learned (and still learn), say it all. The impact on the entire history of fashion, I mean primarily the 80s, is undisputed. But most of all it is worth remembering about ordinary people, because it was London where a few decades ago the street and clubs have started to inspire fashion designers. According to me London is such a place where you can see very clearly that the street and the fashion world are like joint vessels, one affects the other. During my stay in London I visited a couple of interesting exhibitions (mostly related to fashion), and I do hope that I will write something about them soon (mainly about 'Hello, my name is Paul Smith' at the Design Museum and 'Club Catwalk London Fashion in the 1980s' at the Victoria and Albert Museum).

Nie chce oczywiście ograniczać roli Londynu do bycia tylko i wyłącznie jedną ze stolic mody (jeszcze nie zwariowałam, poza modą dostrzegam też inne rzeczy... taaak jeszcze jedzenie ;)). A mówiąc bardziej poważnie, niech ten post będzie po prostu miłym wstępem do mojej londyńskiej przygody, inne posty już wkrótce. Zapraszam! :) 

Of course I'm not going to confine the role of London only to be the one of the fashion capitals (Though I am a fashion freak, beyond fashion I can see some other things ... yeah additionally eating ;)). And speaking more seriously, let this post be simply a nice introduction to my London adventure, other posts soon (I hope so). Enjoy! :)







Coat - Pinko, scarf - Barbour, trousers - Zara, sweater - Benetton 
Photos: Oleszka/Mamulka
Place: London, United Kingdom

Sunday, 24 November 2013

Pasta forever!


Dziś postaram się, żeby post był w miarę krótki i praktyczny (bądźmy dobrej myśli, a nuż się uda ;)). Może niektórzy z Was pamiętają mój post o "magicznym pudełku", który opublikowałam prawie rok temu. Post miał na celu przekonanie Was, że przy odrobinie dobrej woli można się codziennie zdrowo i racjonalnie odżywiać. Nie chce się powtarzać, bo wydaje mi się, że w tamtym poście udało mi się omówić wszystkie najważniejsze kwestie, ale chyba zbyt ogólnikowo potraktowałam dania główne (po prostu wierzę w waszą inwencję i pomysłowość ;)). Dla tych, którzy nie pamiętają o co chodziło w tamtym poście i nie mają po prostu ochoty go oglądać, wyjaśniam pokrótce, że postanowiłam przekonać wszystkich niedowiarków, iż wystarczy jedynie pół godziny oraz odpowiednie pojemniki i oczywiście składniki na przygotowanie wartościowego pożywienia na cały długi, zabiegany dzień. 
Jak już wspomniałam, nie napisałam wtedy jakichś dokładnych przepisów na dania główne, dlatego dziś postaram się nadrobić te zaległości :) Według mnie najszybsze i najprostsze w przygotowaniu a do tego smaczne i wartościowe są różnego rodzaju sałatki, kasze czy makarony. W dzisiejszym poście chciałabym się skupić na moich ulubionych sosach do makaronu. Najlepiej oczywiście smakują zaraz po przygotowaniu, ale na drugi dzień, na zimno też nie są takie złe (wyjątkiem jest sos serowy, który tężeje po schłodzeniu, ale za to idealnie nadaje się wtedy do smarowania kanapek). 

I will try to make my today post halfway short and practical (let's be optimistic and what if I succeed...;)). Maybe some of you can remember my post about the "magic box" I published almost a year ago. The post was to convince you that with a little of goodwill you can lead reasonably, healthy life everyday. I really don't want to rehearse, because it seems to me that in that very post I have managed to describe all the important issues, but probably I have treated  the main dishes too vaguely (I just truly believe in your creativity and ingenuity ;)). For those readers of my blog who don't remember what was actually going on in that post and are not eager to read it now, I explain briefly that in that post I have decided to convince all the doubters that you need only thirty minutes, the appropriate containers and of course valuable ingredients to prepare food for the whole long and busy day.
As I have said, I didn't write then some precise recipes for the main courses, that is why today I will try to make up for this very backlog :) According to me various kinds of salads, kasha or pasta are the fastest and the easiest in preparation and additionally tasty and valuable dishes. In today's post I would like to focus on my favourite sauces to pasta. They taste the best obviously immediately after preparation, but on the second day they are also not so bad (except for the cheese sauce which condenses the next day, but then it is ideal as a spread for a sandwich).

Blouse - Forever21, trousers - H&M, coat - Guess by Marciano, shoes - Vince Camuto, rainbow box - RICE people care - we care
Pewnie piszę już to dziesiąty raz z rzędu, ale jeśli ten wpis przekona chociaż jedną osobę do zmiany nawyków żywieniowych to było warto. Makaron naprawdę nie musi być niezdrowy i kaloryczny jeśli wybierzemy ten właściwy i przygotujemy go odpowiednio. Oczywiście najważniejsza jest mąka, z której jest zrobiony. Zamiast tej białej, przetworzonej w najwyższym stopniu i dodatkowo oczyszczonej ze wszystkich wartościowych składników, wybierajmy makaron z mąki pełnoziarnistej, razowej, gryczanej, pszenicy durum czy orkiszowej. Opcji jest naprawdę wiele. Wtedy zamiast prostego cukru, który błyskawicznie przedostaje się do krwi, dostarczamy naszemu organizmowi: cukry złożone (powoli przedostają się do krwi dzięki czemu przez długi czas czujemy się syci), roślinne białko, wiele witamin i przede wszystkim dobroczynny błonnik, który poprawia proces trawienny (sam nie ulega strawieniu, dlatego od niego nie przytyjemy), oczyszcza jelita z niestrawionych resztek pokarmu oraz zalegających toksyn. Dlatego nie bójmy się makaronu, ale też z nim oczywiście nie przesadzajmy, gotujmy al dente i cieszmy się jego boskim smakiem! :)

Probably I'm writing this information the tenth time in a row, but if this record convinces even one person to change their eating habits, then it was worth writing. The pasta really won't have to be unhealthy and fattening if we choose and prepare it accordingly. Of course the flour of which the pasta is made is crucial. Instead of white, processed in the highest degree, and further purified of all valuable components flour, select pasta made of wholemeal, buckwheat, durum wheat or spelled flour. You can choose among many options. Then, instead of the simple sugar that immediately enters the blood, you supply your body with: complex sugars (they leak slowly into the blood so that you feel satiated for a long time), vegetable protein, lots of vitamins and above all, beneficial fibre which improves digestive process (it isn't digested itself, so you don't get fat from it), cleanses the colon of undigested food and the lingering toxins. So don't be afraid of the pasta, but obviously don't exaggerate with the amount of it (even if it is the most delicious ;)), cook it al dente and enjoy its divine taste! :)

Sos dyniowy/ The pumpkin sauce
For about 4 servings 

500 g dyni, 1 opakowanie rukoli, świeża bazylia, 2 ząbki czosnku, masło, oliwa z oliwek, orzeszki piniowe, suszone zioła (bazylia, tymianek, oregano, rozmaryn), parmezan, świeżo mielony pieprz, sól morska do smaku

500 g pumpkin, 1 pack of rocket, fresh basil, 2 garlic cloves, butter, olive oil, pine nuts, dried herbs (basil, thyme, oregano, rosemary), Parmesan, freshly ground pepper, a pinch of sea salt

Wykrawamy miąższ z dyni* i kroimy go na małe kawałki, następnie gotujemy w posolonej wodzie ok. 5 minut aż zmęknie. Odcedzamy dynię i zachowujemy odrobinę wywaru z dyni. Na patelni rozgrzewamy masło i smażymy na nim przez chwilę drobno posiekany czosnek a następnie dodajemy dynię, sól, pieprz i smażymy aż się zarumieni. Dodajemy odrobinę wywaru z dyni, przyprawy, pół opakowania rukoli, tarty parmezan, prażone wcześniej na patelni orzeszki piniowe, mieszamy i gotujemy jeszcze przez chwilę. Gotowy sos mieszamy z makaronem na patelni, podajemy z resztą świeżej rukoli, świeżo mielonym pieprzem, listkami świeżej bazylii, tartym parmezanem i odrobiną oliwy. 

Cut out the pumpkin flesh and cut it into small pieces, next cook it in the salted water about 5 minutes till it becomes soft enough. Strain pumpkin and keep some brew from cooking. Fry garlic on the warmed butter and after a while add the cooked pumpkin, salt and pepper and fry till the moment the pumpkin becomes golden, add some pumpkin brew, herbs, a half of the package of rocket, fresh-grated Parmesan, before rusted pine nuts. Mix everything and cook for a while. Serve with the rest of the rocket, fresh-grated Parmesan, fresh basil, freshly ground pepper and a sprinkle of olive oil

*Nie zapomnijcie o pestkach, które można uprażyć w piekarniku, polecam! :)/ Don't forget about pumpkin seeds you can roast in an oven, I do recommend it! :)  




Sos orzechowo-serowy/ The nutty-cheese sauce
For about 4 servings  

250 g śmietany 18% lub gęsty jogurt, 100 g sera gorgonzola, parmezan (można też dodać inne sery) 1 cebula, masło, orzechy włoskie, świeżo mielony pieprz, sól morska do smaku

250 g cream 18% or thick yoghurt, 100 g Gorgonzola, Parmesan (you can also use other kinds of cheese), 1 onion, butter, walnuts, freshly ground pepper, a pinch of sea salt

Drobno posiekane orzechy podsmażamy na maśle razem z posiekaną cebulą. Dodajemy pokrojony ser gorgonzola, szczyptę soli i następnie śmietanę. Mieszamy całość i podgrzewamy do momentu rozpuszczenia się sera. Na koniec dodajemy jeszcze tarty parmezan i świeżo mielony pieprz. Ugotowany wcześniej makaron mieszamy z sosem i podajemy posypany pieprzem, parmezanem i orzechami (na drugi dzień sos staje się pastą - idealną do smarowania pieczywa :)). 

Fry finely chopped walnuts together with chopped onion on the butter. Add sliced Gorgonzola, a pinch of salt and cream. Mix all the ingredients and cook till the moment the sauce becomes creamy. At the end add some fresh-grated Parmesan and freshly ground pepper, add pasta prepared earlier and serve with freshly ground pepper and chopped walnuts (next day the sauce becomes a spread - an ideal one for every kind of the baker's good :)). 


Sos pomidorowy/ The tomato sauce:
For about 4 servings 

600 g dojrzałych pomidorów (lub tych z puszki), 3-4 ząbki czosnku, 1 cebula, oliwa z oliwek, parmezan, 1 papryka, suszone pomidory, świeża bazylia, oregano, suszone przyprawy (np. bazylia, tymianek, oregano, rozmaryn, pietruszka, papryka, czosnek, papryczka chilli), świeżo mielony pieprz, sól morska do smaku

600 g ripe tomatoes (or these from a can), 3-4 garlic cloves, 1 onion, olive oil, Parmesan, 1 pepper, dried tomatoes, fresh basil, oregano, dried herbs (basil, thyme, oregano, rosemary, parsley, paprika, garlic, chilli powder), freshly ground pepper, a pinch of sea salt

Na oliwie z oliwek podsmażamy drobno posiekany czosnek i cebulę, a następnie dodajemy pokrojone pomidory, część posiekanej świeżej bazylii, oregano, suszone przyprawy, suszone pomidory, sól i pieprz. Całość dusimy na małym ogniu, do momentu aż sos się zredukuje i zagęści. W międzyczasie pieczemy w piekarniku pokrojoną w małe kawałki paprykę (w naczyniu żaroodpornym, skoropioną oliwą i ewentualnie posypaną jakimiś przyprawami). Paprykę pieczemy do momentu aż znacznie zmięknie. Kiedy konstystencja sosu będzie już dla nas odpowiednia, przekładamy na patelnie pieczoną paprykę, całość jeszcze chwię gotujemy, dodajemy parmezan i łączymy z ugotowanym wcześniej makaronem. Podajemy z tartym parmezanem, świeżymi listkami bazylii i świeżo mielonym pieprzem. 

Fry finely chopped garlic and onion on warmed olive oil. Next add sliced tomatoes, a half of fresh basil, oregano, dried herbs, dried tomatoes, salt and pepper. Stew all the ingredients on a low heat till the moment your sauce becomes dense enough. In the meantime bake chopped pepper in the oven (in an oven dish with some olive oil and herbs). Bake pepper till the moment it becomes soft enough. When the sauce is creamy, add the baked pepper and cook all the ingredients for a while, add Parmesan and then pasta cooked earlier. Mix everything. Serve with fresh-grated Parmesan, fresh basil and freshly ground pepper.




Sos bakłażanowy/ The aubergine sauce
For about 4 servings  

1 bakłażan, 2 ząbki czosnku, suszone pomidory, orzeszki piniowe, oliwa z oliwek, sok z cytryny, świeża bazylia i natka pietruszki, szklanka zielonych sycylijskich oliwek, suszone przyprawy (bazylia, tymianek, rozmaryn, oregono, pietruszka, papryczka chilli), świeżo mielony pieprz, sól morska do smaku

1 aubergine, 2 garlic cloves, dried tomatoes, pine nuts, olive oli, lemon juice, fresh basil and parsley, cup of Sicilian green olives, dried herbs (basil, thyme, rosemary, oregano, parsley, chilli powder), freshly ground pepper, a pinch of sea salt 

Na rozgrzanej oliwie smażymy przez chwilę drobno posiekany czosnek, następnie dodajemy pokrojonego w drobną kostkę bakłażana i dusimy go na średnim ogniu do momentu aż zmięknie, co jakiś czas mieszając. W misce mieszamy razem drobno posiekane oliwki, bazylię, natkę pietruszki, sok z cytryny, sól, pieprz i suszone przyprawy, dodajemy wcześniej ugotowany makaron, wszystko dokładnie mieszamy. Podajemy z bakłażanem, tartym parmezanem i orzeszkami piniowymi. 

Fry finely chopped garlic on warmed olive oil. Next add cubed aubergine and stew on medium heat (stirring from time to time) till the moment the aubergine becomes soft enough. Mix finely chopped olives, parsley, basil, lemon juice, salt, pepper and dried herbs in a bowl, then add already cooked pasta. Serve with aubergine, fresh-grated Parmesan and pine nuts. 

Sos szpinakowy/The spinach sauce
For about 4 servings 

Świeży lub mrożony szpinak, czosnek, suszone pomidory, oliwa z oliwek, śmietana 18% lub gęsty jogurt, parmezan, ser brie, papryka, świeża bazylia, melisa, suszone przyprawy (bazylia, oregano, tymianek, rozmaryn, czosnek, papryka), świeżo mielony pieprz, sól morska do smaku 

Fresh or frozen spinach, garlic, dried tomatoes, olive oil, cream 18% or thick yoghurt, Parmesan, Brie, pepper, fresh basil, melissa, dried herbs (basil, oregano, thyme, rosemary, paprika, garlic), freshly ground pepper, a pinch of sea salt

Na rozgrzanej oliwie z oliwek smażymy przez chwilę drobno posiekany czosnek, po chwili dodajemy drobno pokrojoną paprykę, a następnie liście szpinaku. Dusimy wszystko na małym ogniu. Kiedy szpinak będzie już gotowy, dodajemy śmietanę, tarty parmezan, drobno pokrojony ser brie, świeże i suszone zioła, przyprawy, sól i pieprz. Mieszamy całość i łączymy z wcześniej ugotowanym makaronem. Podajemy ze świeżo mielonym pieprzem, parmezanem, świeżymi listkami bazylii i melisy. 

Fry finely chopped garlic on warmed olive oil, after a moment add chopped pepper and spinach next. Stew on a low heat till the moment the spinach is ready, then add cream, fresh-grated Parmesan, chopped Brie, fresh and dried herbs, salt and pepper. Mix all the ingredients and add pasta cooked earlier. Serve with freshly ground pepper, fresh-grated Parmesan, fresh basil and melissa. 



*Nie, to nie jest lokowanie produktu, moje tęczowe pudełko dostałam już bardzo dawno temu w prezencie. A ponieważ jest tak niesamowicie stylowe to często zastępuje mi torebkę ;) W moim idealnym świecie każdy chodziłby z takim pudełkiem, zamiast będac wygłodniałym odwiedzać fast foody lub zapychać się jakąś gotową, bezwartościową chemią. Stwórzmy nową modę na tęczowe pudełka, byłoby tak pięknie :) 

*No, this is not a product placement, I got my rainbow box a long time ago as a gift. And because it is so incredibly stylish, it often replaces my it-bag ;) In my ideal world, everyone would walk with their box, instead of making pig of themselves eating junk food in fast food restaurants or other ready-made chemistry. Let's create a new fashion for rainbow boxes, then it would be so lovely and healthy :)

Photos, cooking:  Weronika Kowalczyk, Oleszka, Sebastian Zieliński 

Monday, 11 November 2013

Coat addiction during wintertime ;)


Przyszedł czas by się pochwalić na blogu moją pewną nową umiejętnością :) Trzy ostatnie tygodnie wakacji spędziłam w niezwykle uroczym towarzystwie maszyny do szycia. Czyli (jak nietrudno się domyślić) brałam po prostu udział w kursie szycia dla początkujących. Głównym powodem zapisania sie na ten kurs był mój obłęd w oczach, kiedy po odpadnięciu guzika kompletnie nie wiedziałam co mam (ze sobą, z guzikiem, z igłą, z nitką... ze wszystkim) zrobić :p

It is high time I crowed about my brand new skill on my lovely blog :) The last three weeks of my vacation I spent being accompanied by a really quaint sewing machine. As you can suppose, I was participating in a sewing course for beginners. The main reason of having taken part in that very course was the madness in my eyes when after having fallen off of a button I didn't completely know what to do (with me, the button, a thread, a needle... simply with every little thing) :p 

A tak bardziej poważnie, było mi po prostu wstyd, że choć rozpowiadam wszystkim, że interesuję się modą, wszystkimi jej aspektami, to nie mam zielonego pojęcia na temat procesu powstawania ubrań. 
Kurs przebił moje oczekiwania, bo zakładałam, że będę potrafiła szyć. Potrafię. Ale to doświadczenie nauczyło mnie wbrew pozorom czegoś ważniejszego niż samej sztuki szycia (bo nie ulega wątpliwości, iż to jest sztuka). 
Na samym początku prowadząca kurs powiedziała, że nie jest krawcową tylko czarodziejką i że my też zostaniemy czarodziejkami. I choć początkowo samo określenie wydawało mi się trochę śmieszne, to teraz jestem przekonana, że osoby zajmujące się produkcją ubrań, mają jakieś nadprzyrodzone moce ;) Naiwnie myślałam, że wystarczy trochę wyobraźni, zdolności, ewentualnie dobrych chęci i już można projektować ubrania a potem je szyć. Jednak nie, to niestety nie jest takie proste. Cały proces powstawania ubrań to współpraca wielu utalentowanych ludzi. Zanim papierowa wersja stanie się rzeczywistą kreacją, musi przejść jeszcze wiele innych etapów. Tu każdy milimetr, każdy kąt, każda linia jest ważna, konstytucji ubioru człowiek uczy się latami.

And now more seriously, it was shaming that though I claim that I am interested in fashion, in all its aspects I haven't got the slightest idea about the process of making clothes.
I must say that the course has topped my expectations, because I assumed that after it I would be able to sew. And I really am. But this experience has taught me something more, not only the art of sewing (there is no doubt that it is really the art).
At the beginning of the course our teacher said that she wasn't a sewer but a real enchantress and that we would became enchantresses as well. Although first this definition seemed to be a little bit ridiculous, now I am truly convinced, that people who create clothes have some supernatural powers ;) I was a fond believer that some imagination, skills and best will would be enough to design and then sew clothes. But not, it isn't unfortunately so easy. The whole process of making clothes is the collaboration of many gifted people. Before a paper version becomes this real target cloth, it has to go through many steps. Every millimetre, every angle, every line is important, the construction of clothes you have to learn through years, truly long ones.

Jestem teraz w kropce. Moje już w miarę ukształtowane 'modowe' poglądy kłócą się z tym co widziałam, czego doświadczyłam na kursie. Jako przeciwniczka masowej produkcji chciałam walczyć o lepszą jakość, o przyszłość dla małym firm, które wcale nie aspirują do pozycji tych światowych. Chciałam by wrócił bezpośredni kontakt między klientem a producentem, by ten cały łańcuszek pośredników radykalnie się skrócił. 
Teraz jednak widzę, że masowa produkcja w branży odzieżowej jest tym czym produkcja taśmowa wprowadzona przez Forda. Obie zmieniły świat. Na lepsze czy na gorsze? To na pewno zależy od punktu widzenia, ale wydaje mi się, że patrząc obiektywnie przeważają jednak zalety. Można się denerwować, że jakość nie taka, że ubrania niewymiarowe, że wszystkie takie same, że produkowane w nieludzkich warunkach i tak dalej... Ale prawda jest taka, że dzięki produkcji w wielkich fabrykach z nowoczesnymi maszynami, gdzie każdy pracownik wykonuje tylko jedną konkretną czynność, koszty redukują się kilku- a nawet kilkunastokrotnie. Gdyby jedną rzecz miała od początku do końca wykonać tylko jedna konkretna krawcowa, to nawet nie wyobrażam sobie jak bardzo jej cena musiałaby wzrosnąć. Nie wspominając już o wcześniejszych etapach w produkcji ubrań, to samo szycie jest niesamowicie czasochłonną i trudną czynnością. Podczas kursu udało mi się uszyć trzy rzeczy - sukienkę, marynarkę i spodenki, doskonale pamiętam jak żmudna i skomplikowana była to praca (chociaż teraz za żadne skarby nie oddałabym tych rzeczy ;)). Można się oburzać, że nawet marki luksusowe przestawiły się na masową produkcję, ale czemu tu się dziwić skoro dzięki zaawansowanym technicznie maszynom ubrania są produkowane opłacalniej, poza tym samo wykonanie często jest lepsze od wykonania rzeczy produkowanych ręcznie.

Now I am in a fix. My reasonably formed 'fashion' views conflict with the things I have seen and experienced during the course. As an opponent of the mass production I wanted to strive for better quality, for the future of small brands which don't aspire to become global ones. I wanted the return of this direct contact between the customer and the manufacturer, and the abridgement of the middlemen chain. 
But now I am aware of that plain fact that mass production has the same influence on the fashion industry as Henry Ford's revolution on automobile one. Both of them have changed the world. But into better or worse? It depends obviously on the point of view, but looking objectively I think that advantages outweigh. You can keep complaining that the quality is bad, clothes are unsuited, all of them are pretty the same, produced in inhuman conditions and so on and so forth... But the truth is that thanks to producing in these really large factories with modern machines, where every employee does one particular activity, costs can be incredibly reduced. If a single sewer produced the whole item of clothes from start to finish, then (it is even hard to imagine how much) the price would have to rise. Even without mentioning about earlier steps of producing clothes, the sewing itself is tremendously hard and time-consuming. During my course I managed to sew three items - a dress, shorts and a jacket. I can recall perfectly well how strenuous and complicated that work was (but know I wouldn't give them away for quids ;)). You can resent that even luxurious brands have shifted gear on the mass production. But it comes as no surprise since thanks to advanced technically machines the clothes are produced more profitable and what's more the workmanship of them is often better than these handmade products. 

coat - Max Mara, jumpsuit - Guess by Marciano 
Szycie na miarę, małe manufaktury, współpraca projektanta z klientem to rozwiązania piękne, ale nie na skalę globalną. Niestety nic nigdy nie jest czarno-białe i warto o tym pamiętać gdy po raz kolejny chce się coś skrytykować. Bardzo wdzięcznym tematem do narzekania jest polska moda. Że nijaka, że nieświatowa, że nigdy się nie wybije, że za droga, że w zasadzie tylko kopiujemy od lepszych w branży. Moje nastawienie do polskiej mody też nie było nigdy zbytnio entuzjastyczne, lecz teraz trochę zmieniło się. Dostrzegam zarówno jej dobre jak i złe strony, ale przede wszystkim staram się zrozumieć tych wszystkich (zazwyczaj młodych) projektantów. Polska to kraj trudny i niewdzięczny jeśli chodzi o rynek mody. I nic w tym dziwnego, moda polska jest tak samo młoda jak polska demokracja i tak jak nie mamy jeszcze rozwiniętej kultury politycznej, tak nasza 'modowa tradycja' zaczyna dopiero raczkować. Obie strony są w trudnej sytuacji. Polski konsument nie może zrozumieć dlaczego ma przepłacać za jakąś polską markę skoro może kupić to samo w jakiejś sieciówce za niższą cenę. A jeśli już może sobie pozwolić na wydanie większej sumy to zamiast polskiej woli kupić jakąś światową markę, która zapewni mu dodatkowo prestiż społeczny. Natomiast polski producent/projektant choćby bardzo chciał to po prostu nie może obniżyć cen, ponieważ nie pozwalają mu na to koszty produkcji. Produkuje na małą skalę, bo krąg klientów jest mały, a taka produkcja jest niestety mało opłacalna. Kiedy uda mu się znaleźć sponsorów, klienci są oburzeni, bo przecież 'sprzedał' swoją niezależność. Wniosek jest jeden - na razie jest trudno. Ale jednocześnie z roku na rok jest coraz lepiej. Na szczęście nie brakuje w Polsce młodych entuzjastów, ktorzy chcą odmienić polski rynek mody. 

Tailor-made clothes, small family manufactures, the cooperation of the client and the manufacturer - these solutions are really beautiful but unfortunately not for the global scale. Nothing is only in black and white and it is worth remembering that when again you feel like criticising something. One of the good themas for complaining is the Polish fashion industry. The most popular blames against it: dull, featureless, unable to push itself forward, too expensive, only able to copy other better brands. My attitude towards Polish fashion has never been overenthusiastic, but now some things have changed. I can see both good and bad sides of it, but most of all I'm trying to understand all of these (usually young) designers. Poland is a really hard and invidious country for the fashion industry. But it comes as no surprise, Polish fashion is equally young as Polish democracy and as our political culture is backward, our 'fashion tradition' has just begun crawling. Both sides are on the rack. Polish consumer is unable to understand why he has to pay through the nose for a Polish brand since he can buy something similar in any high-street shop for a much lower price. And if he can afford to spend more money then he will choose a global brand instead of Polish one, mostly because of the social prestige. And a Polish manufacturer/designer (even if he does want) can't reduce prices because of too high production costs. He produces on a small scale, because his clients circle is small. And such a way of producing is unfortunately uneconomic. When he succeeds in finding sponsors, consumers will resent him of doing it saying that he has 'sold' his independence! The conclusion is simple: for now it is hard. But at the same time year by year it is becoming better and better. Luckily we can't complain of a lack of young enthusiasts who are eager to change the Polish fashion industry. 


Szczerze mówiąc te całe powyższe wyżalenia miały być tylko wstępem do dzisiejszego posta. Ale jak zwykle wyszło inaczej ;) Miało być o płaszczach, takich miękkich, ciepłych, ogromnych. O tym, że są jedynym jasnym punktem w tym całym mroźnym i ponurym zimowym czasie ( oczywiście oprócz miesiąca przed świętami i samymi świętami ;)). No nic, idę opatulić się w płaszcz i wyruszam na poszukiwanie kolejnych niepowtarzalnych ozdób choinkowych (taaak, to jest moje kolejne uzależnienie i na dodatek niebezpiecznie, bo w zeszłym roku moja choinka przewróciła się od nadmiaru bombek ;)).

Frankly speaking all these confessions mentioned above were to be an introduction to my today post. But as always it has come out completely differently :) I was to write about coats, these soft, warm, silken ones which are the only one bright spot during this frosty and dark wintertime ( the only exception is the month before Christmas and the Christmastime of course ;)). Ok, I'm wrapping myself in one of my favourite coats and I'm setting off for searching for other inimitable, striking Christmas decorations (yes, this is my another addiction and additionally very dangerous one - last year my Christmas tree fell over because of an excess of Christmas balls ;)).  

coat - Hugo Boss, shirt - Tommy Hilfiger, necklace - vintage shop in LA, trousers - Zara, shoes - Vince Camuto
 Place: Warsaw,  environs of Hoża Street  
Photos:  Weronika Kowalczyk, Sebastian Zieliński

Sunday, 20 October 2013

My private 'choc-tail' party

Prawie rok temu pisałam o mojej słodkiej wizji świata (czyli wizji z punktu widzenia osoby, która myśli żołądkiem ;)). Stwierdziłam, że świat jest tak naprawdę bardzo prosto skonstruowany: dzieli się na ciasteczkowych potworów i czekoladoholików. 

Nearly a year ago I was writing about my sweet vision of the world (it means a vision from the viewpoint of the person who thinks using stomach pretty often ;)). It has occurred to me that the world is at bottom really simply constructed: it is divided into cookie monsters and chocoholics. 

I o ile mnie pamięć nie myli, już Wam opisywałam moje liczne czekoladowe romanse (tak, tak, zaliczam się do tej drugiej grupy ;)), dlatego dziś będzie o moim nie tak dawnym odkryciu, o książce, która mam nadzieję odmieni oblicze mojego... piekarnika? :p

If my memory serves me right, I have been describing you my numerous chocolate romances (bang on, I count among this second group ;)), that is why I have decided that today I am showing you my latest swag, a book that will change (at least I hope so) the visage of my... oven? :p



Ghirardelli... mówi coś Wam ta nazwa? Miłośnikom czekolady powinna :) Jest to jedna z najstarszych i najbardziej znanych manufaktur czekolady w Stanach, której wyroby kusiły mnie po prostu na każdym kroku i pod każdą postacią podczas mojej ostatniej podróży (szczególnie w San Francisco). Nic w tym dziwnego, w końcu Domingo Ghirardelli, młody, włoski praktykant, wyjechał ze swoimi słodkimi marzeniami właśnie do San Francisco i tam rozpoczął swoją czekoladową przygodę. 
Kiedy podczas mojego pobytu w SF zwiedzałam dziesiątą z rzędu manufakturę, fabrykę, pijalnię czy sklep... (oczywiście wszystko czekoladowe), ujrzałam ją - 'The Ghirardelli Chocolate Cookbook' i już wtedy wiedziałam, że dzięki niej życie moje i moich znajomych stanie się dużo bardziej słodkie niż dotychczas :) 

Ghirardelli - does it ring the bell? What is your first association? If you are a chocolate lover and you don't know what is going on... you should fell deep shame! This is one of the most famous and oldest chocolate company in the USA whose products were alluring me simply wall-to-wall and in every form during my latest trip (especially in San Francisco). It is not surprising, at last Domingo Ghirardelli, a young Italian apprentice, followed his sweet dreams precisely to San Francisco and his chocolate adventure began there. 
When during my stay in SF I was visiting (for the umpteenth time) chocolate manufacture, pump room, factory, store and so on... I could see it - 'The Ghirardelli Chocolate Cookbook' und at this very moment I have already known that thanks to this very book my and my friends life becomes much sweeter than before :) 

A co byście powiedzieli na 'choc-tail' party? Czyli imprezę, w której główną rolę odgrywa właśnie nasza bogini czekolada...;) Wszyscy 'uzależnieni' oddają jej cześć poprzez przemienianie jej w nieziemskie desery, poprzez próbowanie, smakowanie, delektowanie się jej wyglądem, smakiem, zapachem, fakturą... Zamiast pochłaniać bezmyślnie tonę czekolady, spróbujcie zabawić się w smakoszy, a co tam, zaciągnijcie się po prostu czekoladą! ;)

Are you looking for a new way to make parties more memorable and special? Host a 'choc-tail' party! I mean a kind of a meeting in which the chocolate goddess plays the leading role ;) You are gathering entirely around chocolate... and all 'addicted' worship the goddess transforming her into a plenty of amazing chocolate desserts, savouring her with all their senses, admiring her appearance, aroma, texture, flavor... Instead of shifting a tonne of chocolate, try to fell like a real gourmet, simply pull at chocolate! ;) 



Dzisiaj pierwszy z przepisów z mojej czekoladowej Biblii i to zarówno dla czekolado- jak i ciasteczkoholików :)

Today I am showing you the first recipe from my chocolate Bible, not only for the choco- but also cookieholics :) 

Ultimate double chocolate cookies 
(for 24 cookies)

360 g czekolady gorzkiej (60% lub więcej kakao / 2 cups bitter chocolate chips (at least 60% cacao)
6 łyżek stołowych niesolonego masła/ 6 tablespoonfuls unsalted butter
3 duże jajka/ 3 big eggs
200 g cukru/ 1 cup sugar (or less ;))
40 g mąki/ 1/3 cup all-purposed flour
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia/ 1/2 teaspoonful baking powder
360 g czekolady mlecznej/ 2 cups milk chocolate chips 

Rozpuszczamy gorzką czekoladę w kąpieli wodnej, mieszając do momentu aż będzie płynna i aksamitna. W dużej misce ubijamy za pomocą miksera jajka z cukrem na gęstą i puszystą masę, następnie dodajemy delikatnie do rozpuszczonej czekolady cały czas mieszając. W małej miseczce mieszamy mąkę razem z proszkiem do piecznia i dodajemy razem z wcześniej pokrojoną na małe kawalki mleczną czekoladą do czekoladowej masy. Wszystko bardzo delikatnie mieszamy. Następnie dzielimy miksturę na dwie cześci i z każdej za pomocą folii kuchennej kształtujemy dwa walce o średnicy 5 cm i długości około 20 cm. Ciasto może być miękkie, dlatego owijamy je dość mocno folią, żeby zachowało kształt walca. Następnie zchładzamy przynajmniej godzinę, aż mikstura stężeje. Rozgrzewamy piekarnik do 190 stopni Celsjusza i wykładamy blachę papierem do pieczenia. Schłodzone ciasto odwijamy z folii i za pomocą ostrego noża kroimy na 2 cm plasterki, które na blasze układmy w odległości 3-4 cm od siebie. Pieczemy przez 12-14 minut, do momentu aż wierzch będzie chrupiący a wnętrze ciągle płynne. Odkładamy do ostygnięcia. Można je przechowywać w szczelnym pojemniku przez tydzień, ale... szczerze mówiąc nie zobaczycie już ich następnego dnia ;) To gwarantuję! :)

Melt the bitter chocolate chips and butter in a heatproof bowl over barely simmering water, stirring occasionally until smooth. In a large bowl, beat the eggs and sugar with an electric mixer until thick; stir in the chocolate mixture. In a small bowl, stir together the flour and baking powder; stir into the chocolate mixture. Gently mix in the chocolate chips. Using a sheet of plastic wrap, form the dough into two logs, each 2 inches in diameter and about 8 inches long. Because the dough will be quite soft, use the plastic wrap to hold the dough in the log shape. Wrap tightly; refrigerate for at least 1 hour or until firm. Preheat the oven to 375 degrees Fahrenheit. Line a cookie sheet with parchment paper. Unwrap the dough. With a sharp knife, cut the dough into 3/4-inch slices. Place the slices 1 and 1/2 inches apart on the prepared cookie sheet. Bake for 12 to 14 minutes, until a shiny crust forms on the top of the cookies but the interior is still soft. Let cool on the cookie sheet. Then remove from the cookie sheet with a metal spatula. Store in an airtight container at room temperature for up to one week. But frankly speaking you will be probably forced to bake them next day as well ;)

Photos, backing:  Weronika Kowalczyk,  Oleszka  
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...